Wakacje to czas podróżowania – niektóre dzieci mają teraz po raz pierwszy możliwość zobaczyć coś więcej poza własnym domem, podwórkiem, czy przedszkolem. Przygotowując się do drogi, rodzice starają się przewidzieć wszelkie potrzeby dziecka, żeby można było szybko zaradzić takim problemom, jak głód, pragnienie, ewentualny ból brzuszka, czy zmęczenie i senność. Jednak często zapominają o najczęstszej dolegliwości, która dotyczy nie ciała, lecz ducha ;).
Mamo, okropnie mi się nudzi!
Czasem dziecko to otwarcie wyartykułuje, a czasem się tego domyślimy po nieznośnym zachowaniu malucha. Gdy jeździłam z moimi kilkuletnimi dziećmi pociągiem, często słyszałam od pasażerów komentarze: „Jakie Pani dzieci są grzeczne!” albo „Jakie ma Pani spokojne maluchy!”. A one wcale nie były bardziej grzeczne czy bardziej spokojne od innych dzieci w ich wieku. One po prostu MIAŁY CO ROBIĆ, czyli innymi słowy MIAŁY ZAJĘCIE.
I to jest klucz do rozwiązania problemu. Musisz pomyśleć o tym, żeby dziecko miało co robić. Z niemowlakami nie ma zbyt dużych możliwości, bo poza zabraniem paru grzechotek czy zabawek niewiele więcej wymyślimy. Ale podróż z dziećmi w wieku przedszkolnym, czy wczesnoszkolnym to już naprawdę duże pole do popisu. Takie podróże to świetne okazje do tego, by zaaplikować dziecku całą masę zajęć edukacyjnych, a ono nawet w ferworze zabawy nie zauważy, że sprytnie przemycasz treści dydaktyczne ;).
Opowiem, co ja robiłam, że moje dzieci były takie „grzeczne i spokojne”, a Ty być może znajdziesz w tym jakieś pomysły dla siebie.
Przede wszystkim przed podróżą zastanawialiśmy się wspólnie, co zabrać, żeby się nie nudzić. Dzieci miały swoje małe plecaczki i pod moim czujnym okiem przygotowywały sobie cały ekwipunek. Oczywiście cięższe rzeczy (jeśli się takie znalazły) lądowały w moim plecaku. Oto, co w podróżnym niezbędniku każdego z dzieci można było znaleźć:
1. książeczka z dużym wyraźnym drukiem, by nie tylko czytała mama, ale by dziecko samo mogło czytać (lub bawić się w rozpoznawanie literek, jeśli było młodsze). Najlepiej z dużą ilością ilustracji, bo obrazki służyły dodatkowo do różnych zabaw słownych. Dobrze, jeśli była rozmiaru A-4, bo wtedy mogła pełnić też rolę sztywnej podkładki pod kartkę do rysowania. Wiadomo – w pociągu czy samochodzie warunki do rysowania nie są zbyt komfortowe.
2. zakupiona wcześniej gazetka dla dzieci z rebusami, labiryntami, zagadkami i innymi logicznymi zadaniami. Wybór takich książeczek, dostosowanych do konkretnego wieku dziecka, jest w księgarniach spory i warto ponieść ten wydatek. Poświęcisz od 5 do 15 zł na porcję łamigłówek dla dziecka i co najmniej godzinę jazdy masz malucha z głowy :). Pomijam już fakt, że łamigłówki te mają duże walory edukacyjne i służą gimnastyce umysłu Twojej pociechy.
3. czysty, cienki 16-kartkowy zeszyt (cienki więc lekki, co w tym przypadku nie jest bez znaczenia), w którym dziecko będzie mogło pisać lub dowolnie bazgrolić. Będzie on też służył do różnych zapisów przy wspólnych zabawach (np. liczenie punktacji czy zabawa w węża słownego).
4. zestaw zaostrzonych kredek, ołówek, długopis, gumka, temperówka – wszystko w zamykanym piórniku lub mocnym woreczku – żeby się nie pogubiło w czasie podróży. Najczęściej sadzałam dzieci po obu stronach siebie, a woreczek z kredkami kładłam na swoich kolanach, pilnując jego zawartości :). Czasem zdarzyło się, że przy nieopatrznym ruchu któregoś z dzieciaków kredka wpadła za siedzenie, ale jakoś tę stratę przeżyliśmy ;).
5. parę kartek z bloku formatu A-4. Jeśli któryś z rodziców pracuje w biurze, może przynieść z pracy kilka arkuszy, zadrukowanych z jednej strony, a przeznaczonych do wyrzucenia. Druga, nie zadrukowana część spełni doskonale swe zadanie jako kartka do rysowania.
6. talia kart „Czarny Piotruś”, jakaś łamigłówka do składania czy cokolwiek innego, co było dostępne w domu. Coś, co składało się z niewielkiej ilości niezbyt małych elementów (puzzle oczywiście odpadają).
W czasie podróży nie pozwalamy wyciągnąć wszystkich rzeczy naraz, bo – jak wiadomo – od nadmiaru boli głowa :). Dziecko nie będzie wiedziało czego się chwycić, będzie zmieniało co chwilę zajęcia i szybko wszystko mu się znudzi. Dlatego wyciągamy rzeczy pojedynczo. Na co ma ochotę? Poczytać książeczkę? Dobrze, wyciągamy książeczkę. Następnie „eksploatujemy” książeczkę przez co najmniej pół godziny. Gdy już się znudzi czytanie, możemy ją wykorzystać do innych zabaw, np.
poprosić dziecko, by wymyśliło dalszą część opowiedzianej w książeczce historii
zadawać sobie nawzajem zagadki dotyczące postaci lub wydarzeń z przeczytanej bajki
poprosić dziecko, żeby z zamkniętymi oczami wskazało palcem na pięć dowolnych miejsc na kartach książki, Ty zapisujesz, jakie słowa wskazało i potem z tych pięciu na chybił trafił wskazanych słów dziecko układa historyjkę.
jeśli dziecko się uczy angielskiego, można je poprosić, żeby powiedziało, które z występujących w książeczce słów potrafi nazwać po angielsku. Jeśli znasz angielski, możesz je nauczyć także kilku nowych słówek.
można się pokusić o to, by opowiedzieć historyjkę od końca – na przemian: ty jedno zdanie i dziecko jedno zdanie. Powiedzmy, że Ty zaczynasz: I Kopciuszek żył z królewiczem długo i szczęśliwie. A dziecko na to: Gdy okazało się, że pantofelek należał do Kopciuszka, królewicz się natychmiast z nią ożenił. I tak dalej – aż dojdziemy do początku: Dawno, dawno temu…
Gdy już znudzą się nam wszelkie zabawy z książeczką, zauważymy ze zdumieniem, że minęła już godzina podróży (albo i więcej:)). I zapytamy dziecko z uśmiechem: Co teraz chciałbyś/chciałabyś robić kochanie? Może wyciągniemy kredki i narysujesz jakąś ulubioną scenę z tej bajki?
Poza wykorzystywaniem rekwizytów zabranych z domu, jest jeszcze cała gama możliwości związanych z zabawami słownymi. Ale o tym w następnym artykule.
Autorem artykułu jest Jolanta Gajda