Zurab Pirveli – gruziński aktor dramatyczny, od trzech lat przebywający w Szczecinie. W 2005 roku dołączył do aktorów fundacji ”Pogotowie Teatralne”.
Patrząc na Pana dorobek artystyczny, aż trudno uwierzyć, że należy do jednej osoby. Jest Pan wielkim aktorem grającym prawie na wszystkich gruzińskich scenach. Skąd więc pomysł rozpoczęcia wszystkiego od nowa i przeprowadzenia się do Polski?
Nie ma bezpośredniej przyczyny. Niektórzy myślą, że to względy polityczne czy finansowe. A tak nie jest. To jest po prostu kaprys człowieka, który nie ma rodziny. Nie miałem wobec nikogo żadnych zobowiązań, więc postanowiłem wyjechać z Gruzji. A, że moja siostra mieszkała już tu od ponad dwudziestu lat, to postanowiłem ją odwiedzić. Początkowo miała to być trzymiesięczna wizyta w Polsce. W trakcie wizyty poznałem Asię i Tomka. Wróciłem do Gruzji, ale po miesiącu wróciłem do Polski i jestem tu do dzisiaj.
Jak zaczęła się praca w Pogotowiu Teatralnym?
Jak przyjeżdża fizyk czy inżynier do obcego kraju to żadnych problemów ze znalezieniem pracy nie ma. U aktora jest bariera językowa. Trzeba było, więc coś zrobić z tym językiem, więc zacząłem śpiewać i grać u nich w teatrze. Ja gram takie postacie, które mogą mówić z błędami np. słoneczko, żabki, kangurek – ostatnio dojrzałem do roli „kangurka”. Ten kangurek przyjechał z Australii, więc mógł mieć akcent.
Kiedy przyjechał Pan do Polski to wiedział co będzie robić czy ktoś Pana namówił do grania w pogotowiu?
To nie było tak. Pojechałem z Asią i Tomkiem do szpitala na oddział onkologiczny. Siedziały tam przed nami dzieci na wózkach, z kroplówkami, niektóre nie miały włosów, inne zębów. I trzeba było się do nich uśmiechać – tak jak to robi aktor na scenie. Ja będąc tak blisko nich nie miałem siły uśmiechać się, tym bardziej śpiewać czy tańczyć. Poprosiłem po występie, aby mnie więcej w takie miejsca nie zabierali. A teraz, można powiedzieć, że przyzwyczaiłem się do tego i potrafię dla nich grać z uśmiechem na twarzy.
Praca z ciężko chorymi dziećmi nie jest prosta. Codziennie spotyka się Pan z maluchami, których jutro już może nie być na świecie. Jak Pan sobie z tym radzi?
Jest ciężko, zdarzały się już takie przypadki. Jak dziecko choruje na grypę to się martwimy, a co dopiero taka poważna choroba. No, ale trzeba sobie jakoś z tym radzić. Po spektaklu jest trudno, bardzo ciężko. Ale w trakcie trwania tańczę, podskakuje, śpiewam, bo wiem, że dla nich jeden nasz uśmiech znaczy bardzo dużo.
A kiedy przychodzicie na oddział to jak reagują na Was dzieci?
Cieszą się. Bardzo się cieszą. No wiadomo, są takie które narzekają: „No, a co, a po co”. Ale częściej się cieszą, zadają masę pytań, chcą wiedzieć co będzie. Pomagają nam dźwigać nasze okropnie ciężkie walizki i przedrzeźniają się mówiąc: „Ja jestem od Ciebie silniejszy”, „Ja będę pierwszy”.
Czyli czekają często na was?
Oczywiście. Te dzieci się nudzą w szpitalach. Są takie dzieci, których rodzice nie zabierają na święta. I zamiast spędzać czas z Mikołajem, leżą w szpitalnym łóżku. Trzeba wtedy jakoś umilić im ten czas- chociaż na chwilę. Dla dzieci, które nie mogą wstać z łóżka, robimy osobne „przedstawienia” w postaci ciekawych zagadek, albo odwiedzin klauna. Przebieramy się albo śpiewamy jakieś piosenki.
W szpitalach gramy najczęściej na korytarzach. Tam jest najwięcej miejsca, wybieramy jakieś miejsce między automatem do kawy, a automatem z batonikami. Ustawiamy głośniki, statywy scenę i zaczynamy nasze małe przedstawienia.
„Leczenie śmiechem, terapia poprzez sztukę, nauka poprzez zabawę” – to motto fundacji. Jak Panu udaje się realizować tę zasadę?
W jednym ze spektakli, chyba w „Bajkowym Ogrodzie”, Tomek ma taki tekst, że: „Ludzie, którzy często się uśmiechają, żyją 7 lat dłużej”. I ten śmiech dzieciom pomaga. Ja nie wiem, nie do końca rozumiem, o co chodzi w medycynie, ale wiem, że uśmiech i dobry nastrój dają siłę żeby przetrwać. Ja sam potrzebuję uśmiechu jak jest mi trudno. Czyjś uśmiech, albo coś dobrego – to pozwala mnie samemu dalej żyć. Tym bardziej dzieciom, które inaczej odbierają świat niż ja, dla nich to jest ważniejsze.
A co sprawia Panu największą radość w pracy z dziećmi?
Ja bardzo się śmieje jak one są niegrzeczne. Na przykład pytam się: „Będziecie czarować razem z nami?” a one: „Niee!”. To mnie zawsze bawi. Radość w tej pracy sprawia mi wszystko. Nie wiem, czy jesteś jeszcze jakaś praca, która daje tyle szczęścia. Pamiętam, była tak dziewczyna, Santana. Leżała na onkologii, była łysa. A teraz ma takie kręcące się włosy! I wtedy jak występowaliśmy to lekarze powiedzieli: „ Co, Santana, ona się uśmiecha?” I właśnie dla takich chwil warto grać dla dzieci. Dla tego jednego uśmiechu, który dla nas jest bezcenny.
Jaką chwilę wspomina Pan najlepiej w dotychczasowej swojej pracy z dziećmi?
Te dzieci są tak niesamowite, że ciężko jest powiedzieć o jednej sytuacji. Przygotowując się do teatralnej roli, trzeba dobrze zagrać złość, radość czy smutek. A w grze dla dzieci chodzi o coś innego. Zwycięstwem jest dopiero cały spektakl – scenografia, muzyka, śmiech dziecka – wszystko razem.
Poza szczęśliwymi chwilami są też te smutne. Czy była taka sytuacja?
Ostatnio miała miejsce. Dostaliśmy sms, że Adrianek nie żyje. Nie wiedzieliśmy w ogóle o co chodzi, o kim jest mowa. Doszliśmy do wniosku, że ktoś się musiał pomylić. Ale potem okazało się, że to dziecko, z którym bawiliśmy się na obozie w Szklarskiej Porębie. Mamy nawet z nim zdjęcie, taki mały słodki chłopczyk. Niestety dużo jest takich przypadków.
Pogotowie Teatralne realizuje też inne cele – takie jak edukacja najmłodszych, pomoc w najróżniejszych problemach maluchów. Myśli Pan, że udaje się wam spełniać te cele? W Polsce jest przecież organizowanych mnóstwo akcji mających na celu pomoc maluchom i nie zawsze odnoszą one pożądany skutek.
Te pogawędki to nie są jakieś poważne wykłady. Nie stoimy za mikrofonem i nie pouczamy, że to mają robić a tego nie. My to robimy za pomocą spektaklu np. chwila rozmowy o poważnych sprawach, a zaraz po tym jakiś żart czy piosenka. Czasem cały wykład jest w postaci wierszyków czy piosenek. Dzieci nie lubią jak mówisz do nich w poważny sposób, wtedy się nudzą, albo nie wierzą.
Właśnie, dzieci potrafią szybko się znudzić. Czy ma Pan jakieś sztuczki na rozweselenie czy zaciekawienie dzieci? Proszę o nich opowiedzieć.
Nie mamy żadnych sposobów. Te spektakle są takie wesołe, muzyczne i kolorowe. Tańce i muzyka bawią dzieci. One nie odbierają tego jako wykłady. „Trzeba zadzwonić w razie pożaru pod 998” – my tak nie mówimy. U nas mówi kolorowy pomidor czy bardzo gruby kucharz i oni śpiewają: „ 997 la la …” i dzięki takiemu przedstawieniu numerów dzieci je zapamiętują. Poza tym mówimy m. in. o tym co trzeba robić jak jesteś zestresowany, co można pić, a czego nie, co jest dla nas zdrowe. To wszystko jest w piosenkach. Przedstawienia trwają do 45 minut – dzieci są zdolne słuchać mniej więcej przez taki czas.
Gra dla dzieci jest czymś zupełnie innym od poważnych ról dramatycznych, w jakie się Pan wcześniej wcielał. Czy miał Pan problemy z dostosowaniem się do nowej publiczności i zupełnie innych ról?
Nie było mi ciężko. To jest zupełnie inna sprawa. Można powiedzieć inna branża, inny rodzaj sztuki. Mało który aktor z wyboru gra w przedstawieniach dla dzieci. Wyjątkiem od tej reguły jest Tomek – jest jednym z najlepszych aktorów w Szczecinie i sam wybrał ten rodzaj aktorstwa. I on robi to z całym sercem. Patrząc na niego ja też chcę od serca to robić. Oczywiście czasami tęsknie za rolami w teatrze. Jedyną poważną rolę jaką udało mi się zagrać w Polsce to monogram „Akompaniator“ w Krakowie i Bolesławcu. Chciałbym wrócić do tego co robiłem w Gruzji, ale sam nie chciałbym słuchać aktora, który mówi takim językiem. Aktor na scenie musi mówić dobrym, czystym językiem.
Więc tego Panu życzę. Dziękuje za możliwość przeprowadzenia wywiadu.
Rozmowę przeprowadziła Aleksandra Czerwińska