Wyprawy maluszkowe

Wyprawy małej Basi

Mam na imię Basia. Niedługo skończę dwa lata. Niewiele jeszcze wiem o tym świecie i mieście, w którym mieszkam razem z mamą i tatą, ale z każdym dniem poznaję kolejne ciekawe rzeczy, miejsca i zjawiska. Zapraszam do wspólnych maluszkowych wypraw nie tylko po Szczecinie, ale też po bliższych i dalszych jego okolicach! 

 

Wyprawa Pierwsza
SOCATOTS – Piłkarskie Maluszki
 
Kiedy przychodzi popołudniowa pora, obiad już został zjedzony, a mama i tata wracają z pracy – jest wreszcie czas na wspólne zabawy i nadrabianie zaległości w czytaniu bajek i grze w piłkę. Żłobek, przedszkole, czy choćby najlepsza babcia lub niania pod słońcem – to przecież nie wszystko w życiu takiego malucha jak ja! Nasz dom jest, owszem, fajnym miejscem do zabawy z rodzicami, ale coraz bardziej ciekawi mnie wszystko, co poza nim… Ileż można siedzieć w domu? Nawet tym najfajniejszym… Na szczęście mama i tata doszli do takiego samego wniosku i postanowili nieco urozmaicić mi dziecięcą codzienność. Postanowili wybrać się ze mną na kilka pokazowych, bezpłatnych zajęć dla dzieci, do różnych miejsc w naszym mieście. Nie chodzę jeszcze do żłobka, ani do przedszkola – więc bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że tam, gdzie się wybieramy będą jeszcze jakieś maluchy poza mną. Bardzo lubię towarzystwo ludzi, a szczególnie tych zbliżonych do mnie wymiarowo i wagowo… W końcu rodzice i inni dorośli – to zupełnie inny świat, niż ten nasz, dziecięcy! Taki duży i jeszcze niezrozumiały. Pełen rzeczy niedostępnych dla nas, albo zakazanych. Oj, dobrze, że są takie rzeczy i miejsca, które są przeznaczone tylko dla nas, dzieci – a rodzice mogą nam ewentualnie towarzyszyć 🙂
 
Pierwsza moja wyprawa w Wielkomiejski Świat Dzieci rozpoczęła się pod koniec wakacji. Któregoś dnia podsłuchałam, jak Mama przez telefon rozmawia z Babcią i opowiada jej o tym, że na drugi dzień wybierze się ze mną na jakąś halę, bo zapisała nas na zajęcia do Socatotsa. Ani ja, ani żaden z moich misiów i żadna z lalek nie wiedzieli co to ten „Socatots” – ale uznałam, że to się wyjaśni przy okazji. Ale co do hali – to chociaż mam tylko niecałe dwa lata, nie jestem aż tak niedoinformowana, jak myślą dorośli! W końcu od czasu do czasu oglądam programy edukacyjne dla dzieci w telewizji! A czasem, kiedy Mama myśli, że nie patrzę – zdarzy mi się obejrzeć Bardzo  Poważne Wiadomości w Dzienniku. Od razu więc wyobraziłam sobie tę halę… Tylko nie za bardzo wiedziałam, co mamy niby robić na fabrycznej hali pełnej dziwnych maszyn i pracujących ludzi. Dopiero później Mama wytłumaczyła mi, że ta „nasza” hala to nie taka zwykła fabryczna hala, ale Specjalna Hala do Gry w Piłkę. Co, jak co – ale na hasło „piłka” zawsze reaguję radośnie, więc się ucieszyłam ogromnie. Piłek w domu mam wprawdzie kilkanaście (Nie róbcie takich zdziwionych min! To jeszcze nic! Mój kolega, Krzyś, ma tych piłek trzydzieści dwie… Sama widziałam… W każdym razie – postanowiłam, że kolejna zabawa piłkami nie jest bynajmniej nudna, a wręcz przeciwnie – piłek nigdy za wiele!
 
W końcu nadeszła ta chwila. Spakowałyśmy z Mamą sportowe butki i ubranie na zmianę, zapas napojów i przekąsek (jak wiadomo, małe dzieci ZAWSZE, ale to ZAWSZE chcą pić i jeść, jak tylko wyjdą z domu) – i ruszyłyśmy w kierunku owego tajemniczego Socatotsa… Wizja piłek motywowała mnie skutecznie do maszerowania na ulicę Wojska Polskiego, gdzie mieści się Piłkowa Hala – jak ją nazwałam na własny użytek.
 
Po drobnych niedogodnościach lokalizacyjnych (Mama jest kochana, ale niestety nawigator z niej marny, nie to co Tata!) dotarłyśmy do hali. Na miejscu okazało się, ze to prawdziwa hala sportowa! Żadna mała salka dla dzieci! Byłyśmy tam kilkanaście minut przed czasem. Mama chciała poczekać w holu, ale Bardzo Miły Pan zaprosił nas do środka i pozwolił pooglądać boiska, a nawet wejść na jedno z nich i pobawić się piłkami! Bardzo Miły Pan. Bardzo. Później okazało się, że jest to Pan Trener. Mama wytłumaczyła mi, że to taki Pan Kapitan, jak na Statku, a my będziemy w jego załodze i trzeba się go słuchać. O statkach wiem dużo, o kapitanach też – ale to temat na inną opowieść. Jakkolwiek – mniej więcej wiedziałam już, co to jest ten „Trener”. To zupełnie poważna sprawa – pomyślałam z satysfakcją, oglądając boiska i… Mamo! Ile tu piłek!!! Nie wracam do domu!…
 
Mama wyrozumiale pokiwała głową i powiedziała, że chyba musi kupić mi kolejną piłkę.
Ten SOCATOTS zaczynał mi się podobać. W końcu przyszły inne dzieci. Niektóre z Tatusiami, albo z Mamusiami. Albo i z obojgiem rodziców. Myślałam, że takie dzieci jak ja, będą najmniejszymi piłkarzami na świecie! Ale Pan Trener powiedział, że SOCATOTS organizuje zajęcia piłkarskie nawet dla takich maluszków, które jeszcze nie umieją chodzić. Oj, dobrze pamiętam jak to było… Człowiek tylko pełzał i próbował jakoś stanąc na nogi, co nie wychodziło ani trochę… Mimo wszystko – ciężko było mi sobie wyobrazić, jak taki Pełzający Mały Człowiek może grać w piłkę. Pan Trener jednak zapewniał, że jak najbardziej może – tyle, że po swojemu. Słowo Pana Trenera jest święte na zajęciach – więc pokiwałam głową i uznałam sprawę Pełzających za zamkniętą.
 
Kiedy wszyscy zapisani na liście już się zjawili na boisku, rozpoczęło się coś, co Pan Trener nazwał rozgrzewką. Sama nazwa mówi, o co chodzi. Trzeba było być cieplejszym, niż na początku – każde dziecko na koniec dotykało rączką swojego czoła (w domu mamy od tego termometr, ale widocznie piłkarze mają inne metody). Przynajmniej tak sprawdzaliśmy skuteczność rozgrzewki po jej zakończeniu 🙂
 
Tak więc… Przy wesołej piosence o autobusie rozgrzewaliśmy się. Rodzice też! Im też się przyda trochę ruchu, a co! Potem nastąpił prawdziwy trening. Pan Trener pokazywał jak się rzuca, turla i kopie piłkę, uczyliśmy się o tym, która noga jest prawa, która lewa, odkryliśmy, że spodnia strona stopy to podeszwa (tak! taka jak od butów! śmiesznie trochę, ale takie są fakty, moi drodzy!), a później ćwiczyliśmy na jeżach kopanie. Wiem, brzmi to strasznie… Ale to nie były prawdziwe jeże! Pan Trener nazywał je „żółwikami”, ale wiem swoje. Żółwie nie mają kolców. Nawet jeśli te kolce i niby-żółwie są gumowe.
 
Żeby nie było monotonnie – były też ćwiczenia z workami z grochem (rzucanie do hulaj-hopów, spacerowanie z workami na głowie). Worki były malutkie i na pierwszy rzut oka niegroźne, ale trzeba było trochę poćwiczyć, by taki worek podstępnie nie spadł tam gdzie nie trzeba, albo nie wypadł poza kółko, zamiast w jego środek… Spróbujcie zresztą sami! Worki – to nie wszystko. Były też fajne kostki z pianki. Na tych kostkach trenowaliśmy utrzymywanie równowagi. Mama i inni rodzice pomagali nam, ale oczywiście dalibyśmy sobie radę bez nich. Większość dzieci szybko spadała z kostki, ale – mam taką teorię – to dlatego, że za dużo się kręciły i gadały jak najęte, albo rozbiegały się po sali 🙂 Pan Trener okazywał nieziemską cierpliwość i niewyobrażalną pogodę ducha. Urodzony Opiekun Małych Dzieci. Mama tak mówiła i dodała, że ona by nie dała rady opanować takiej brygady Małych Naenergetyzowanych Króliczków. Dobrze, że ma mnie tylko jedną w domu!
 
Zakończeniem zabaw była zabawa z chustą animacyjną. To taka wieeeeelka płachta kolorowego materiału, pod którą można się chować, jak w namiocie albo pod parasolem, można na niej siedzieć, albo leżeć – a rodzice trzymając za brzegi chusty okręcają nią jak karuzelą! Chcieliśmy by nas popodrzucali na niej do góry, ale zaprotestowali i powiedzieli, że nie jesteśmy już tacy mali i za dużo ważymy… Phi! Przyganiały kociołki garnkom!
 
..A kiedy wszystkie dzieci, nawet te najbardziej nieśmiałe na początku i chowające się za nogą Mamy lub Taty – rozbawiły się na dobre i biegały za piłkami lub za sobą nawzajem – cała impreza się skończyła 🙁 Pan Trener zebrał nas razem na chuście animacyjnej, polecił każdemu dziecku wybrać sobie na niej miejsce i położyć się… Nie za bardzo wiedziałam o co mu chodzi, bo to przecież za wczesna pora na spanie była! Okazało się jednak, że mamy się tylko wyciszyć i odpocząć po całym treningu. A, z chęcią – pomyślałam, bo rzeczywiście trochę mnie to zmęczyło. Ale to było takie pozytywne zmęczenie i gdyby można było, pobiegałabym jeszcze kolejną godzinę. Wszystko co dobre, kończy się, jednak. Tak więc i zajęcia w SOCATOTS skończyły się, ku mojemu rozczarowaniu. Pan Trener na zakończenie przyznał każdemu naklejkę-order w nagrodę, a wszyscy oklaskiwali po kolei każdego Małego Piłkarzyka, lub Piłkarkę. Lubię nagrody! Szczególnie, kiedy wszyscy są wygrani i nie ma przegranych 🙂
 
Mama obiecała, że przyjdziemy jeszcze na te zajęcia. Bardzo się z tego cieszę. Piłki i sport to fajna sprawa! A do tego można poznać tam bardzo miłych ludzi i fantastyczne koleżanki i kolegów. Sport to zdrowie – powiedział Tata, kiedy wrócił z pracy do domu. Tak, Tatusiu. Zdrowie. I sama radość 🙂
Basia Krakowiecka
 
 

Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots

 

 

 

Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots

 

 

 

Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots

 

 

 

Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots

 

 

 

Wyprawa do Socatots Wyprawa do Socatots

Artykuły, które mogą Cię zainteresować: